Ta industrialna sesja ślubna na bardzo długi czas pozostanie w mojej pamięci. Była i wyzwaniem, i świetną przygodą. A jeszcze w dodatku odbyła się w towarzystwie wspaniałych ludzi, dwóch bardzo pozytywnych, silnych osobowości, szaleńczo w sobie zakochanych i skorych do okazywania sobie tego zakochania. Ale po kolei.
Zacznę od tego, że mieszkam w Warszawie od urodzenia. Z okna obejmuję całe to miasto swoim nieraz zmęczonym od miejskiego natłoku okiem. I kiedy tak przecieram te zakurzone powieki, marzy mi się nieraz wyprowadzka do małego domku w lesie. Najlepiej nad morzem. Najlepiej od razu z bezpośrednim dostępem do tego morza. Najlepiej bez żywej duszy w okolicy. Ot, ukojenie maluje mi się w głowie właśnie takimi obrazami. Miota mną jednak rozdarcie, bo właściwie lubię to duże miasto. Ono męczy, zagłusza, popycha i popędza. Ale nie wiem, czy umiałabym bez niego żyć na dłuższą metę. Chyba jestem miejskim zwierzem, które lubi wygodę posiadania różnych miejsc i możliwości pod nosem, mimo tego, że często nawet nie mam czasu z nich skorzystać. Jako fotograf jednak bez najmniejszego zawahania zrzucam futro miejskiego potwora i najchętniej zabieram aparat w naturę, gdzie mój obiektyw uśmiecha się szeroko i wdycha bliskość przyrody. T & M natomiast od razu napisali do mnie, że ze względu na ich zawody i zainteresowania chcieliby, aby ich sesja ślubna była w industrialnym klimacie i żeby odbyła się w Fabrycznym Atelier. Zrobiłam szybki rekonesans i od razu wiedziałam, że to będzie krok poza to, co znam i co zazwyczaj przychodzi mi fotografować, ale ten, kto nie opuszcza swojej strefy komfortu, nie rozwija się. Z radością więc podjęłam tę rękawicę. Zresztą z klimatem opuszczonych miejsc już nieco oswoili mnie D & K w czasie swojej sesji narzeczeńskiej, której część odbyła się w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym, (co w zasadzie może było nawet gorszym w skutkach zadaniem, bo kto wie, czy nie przytargał się stamtąd za mną jakiś duch.. :))). I koniec końców to, co tak naprawdę w zdjęciu najważniejsze, to Wy, Wasze samopoczucie i Wasze emocje. T & M nie bali się ich okazywać, co tchnęło w ten nadszarpnięty obiekt sporo życia.
Gdy wykorzystaliśmy potencjał Fabrycznego Atelier, skierowaliśmy nawigację w stronę kolejnego industrialnego miejsca – podwarszawskiej cegielni. Zwiedzaliśmy zakamarki z aparatem, ale ponieważ zauważyliśmy zbliżające się w naszym kierunku burzowe chmury, postanowiliśmy skorzystać z ostatnich suchych chwil i zrobić parę zdjęć na zewnątrz, a jak już spadnie na nas ulewa, dokończyć sesję już pod osłoną dachu cegielni. Gdy wiatr zaczął zataczać nieco bardziej zrywne kręgi, pomyślałam sobie: super – może pojawi się jakiś mały tumanik piachu i ładnie zagra nam na zdjęciu. Ale jak mówią Anglicy: „Be careful what you wish for”… Okazało się bowiem, że w zdjęcia wkradła nam się cała burza piaskowa. Ledwo staliśmy, ledwo się widzieliśmy, ale nie mogłam odpuścić takiej sytuacji – trzeba było to koniecznie uchwycić. Aż do momentu, w którym zaczęliśmy się obawiać, że jakiś niesiony wiatrem przedmiot uderzy w obiektyw albo w nasze oczy. Gdy zeszliśmy do „bazy”, okazało się, że i tam nie mamy już czego szukać (dosłownie!), bo nie dość że burza pozrywała linie i w całym obiekcie zabrakło prądu, zrobiło się ciemno, to jeszcze wiatr uniósł niemal każdy pyłek w – jak pewnie się domyślacie – nieco zapylonej cegielni… Dosyć ciekawym doznaniem była wędrówka do samochodu przez ciemny i gęsty od kurzu budynek.
Gdy stanęłam w progu swojego mieszkania, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić – jak wejść do środka nie czyniąc z wnętrza drugiej cegielni? Jak się teleportować od razu pod prysznic? Jak w ogóle rozczesać włosy? Żaden lakier do włosów nie jest taki mocny jak to pylisto-burzowe utrwalenie. 🙂 Udało się jednak doprowadzić do porządku, a w zamian za tę przygodę mamy świetne wspomnienia i upamiętniające je zdjęcia. Miłego oglądania.
P.S. Ale się rozpisałam. 😉 Wybaczcie.
Piękne zdjęcia 🙂
Dziękuję bardzo! 🙂
dobre bardzo
Bardzo dziękuję! 🙂
rewelacyjne, widac ze Mlodzi sie kochaja….
Dziękuję bardzo, Ewa! 🙂 Tak, było mnóstwo emocji.