Rozpisałam się poniżej nieco bardziej niż zwykle, ale przygotowując ten wpis którejś nocy, tak mnie właśnie natchnęło: rzecz ma się o malowidłach na ciele i przy tej okazji postanowiłam wspomnieć to, które od paru lat widnieje na moim.
Kiedyś nastał taki moment w moim życiu, że zapragnęłam, by spod mojej skóry rysował się atramentem permanentny kształt. Ta potrzeba już wcześniej pojawiała się i znikała z mojej głowy. Aż w końcu parę lat temu zbiegła się z pragnieniem posiadania przy sobie swojego rodzaju wzmacniającego talizmanu. Naturalnym wyborem była dla mnie konstelacja lwa. To on czuwa nad moją datą urodzenia. Dla jasności: nieszczególnie wierzę w tę zodiakalną teorię osobowości, nie mówiąc już o takich wynalazkach jak horoskopy i inne wariacje (wręcz dosłownie wariacje) na ten temat. Zwyczajnie kociej natury jest we mnie dość dużo, w życiu też towarzyszą mi dwa ukochane futra. Ta konstelacja jest idealnym symbolem całej tej fascynacji, a w dodatku przypomnieniem, żeby obok kociej łagodności pozostawiać miejsce też na lwią odwagę i waleczność.
Oto on.
📷 Sobota dniem kota, ale zamiast burej czy czarnego trzeci do kompletu kot – lew.
Post udostępniony przez Ju. (@zaparowana)
Jesteśmy ze sobą już mocno zaprzyjaźnieni i choć po tych kilku latach zdarza mi się zapominać, że go mam, kiedy trzeba, lew przypomina mi o tym, o czym trzeba.
Chęć malowania ciała wzrasta z każdym rysunkiem. Jednak mimo tego, że chciałabym podarować gwiezdnemu kotu jakieś towarzystwo – wszak to tylko legendy, że koty wolą żyć w samotności – trudno mi znaleźć coś równie nieprzedawnialnego. Jako ciekawostkę powiem Wam, że koronnym argumentem w całej sprawie był właśnie fakt, że o ile imiona ukochanych ulegają zmianom, pasje przekształceniom, to co jak co, ale znak zodiaku jest już dany na całe życie. Ledwo zdążyłam zrealizować swój chytroplan tatuażowy, a NASA ogłosiła, że w zasadzie należałoby ten zodiakalny rozkład nieco uaktualnić i poprzesuwać względem kalendarzy… 😉 Także sami widzicie: nawet coś, co zapisane jest w gwiazdach, niekoniecznie się utrzyma na czas całego naszego trwania. A jako że do ciała staram się jednak podchodzić dosyć rozsądnie, póki co z permanentnych knowań nici. Mimo szczerych chęci…
I tu na białym koniu wkracza Isia i jej projekt Henna Hygge. Isia maluje rudym kolorem cudowne wzory na skórze. Łączy ze sobą indyjską tradycję z dość współczesnym spojrzeniem i piękną kreską. Wszystko to w dodatku ogrzane jest atmosferą ciepłego duńskiego Hygge, powolnego rozkoszowania się estetyką i chwilą spokoju. Idealna kombinacja. I aż żal, że henna z czasem blaknie. Pozostawia to jednak przestrzeń do przyjęcia kolejnych wzorów.
Miałam ogromną przyjemność zrobić poniższą sesję dla Isi. Ten niedzielny poranek, choć okazał się być pracującym, wcale nie nosił znamion pracy. Otoczone byłyśmy spokojem, ciepłą herbatą i pomysłami. Zresztą nieustannie powtarzam – gdy w jednym miejscu spotykają się kobiece spojrzenia napędzane czystą potrzebą tworzenia, zawsze powstaje z tego coś dobrego! 🙂